Szedłem więc, licząc drewniane deski i kafelki po drodze. Trochę zastanawiałem się, gdzie w ogóle mnie prowadzi; na pewno nie po jedzenie, Kakuzu wydawał się być konsekwentny w swoich decyzjach. Nie wiedziałem więc, gdzie idziemy
i po co idziemy, a jedynym, co mnie upewniało w tym, że mamy w ogóle jakiś cel, było miarowe stukanie jego glanów o posadzkę. Ja miałem trampki. Moje nie stukały.
Po mniej-więcej stu dwunastu położonych w poziomie, szerokich deskach i ponad stu pięćdziesięciu dużych (zgubiłem się w jakiejś jednej trzeciej drogi) kafelkach, dotarliśmy pod jakieś ogromne, stalowe drzwi. Nie wyglądały na zwyczajne. Bo przecież tak wielkie drzwi nie mogły być zwyczajne, a jeżeli dodać do tego materiał, z którego były zrobione, wszystko łączyło się w zwiastun apokalipsy.
I wcale nie przesadzałem. Szkoda tylko, że podczas gdy ja chciałem się przed nimi wybronić, Kakuzu miał inne plany; wcisnął kilka guziczków obok nich i te natychmiast się otwarły.
Jaka zdradziecka szmata z tej stali! Huh, a może powinienem powiedzieć "szmaty", bo w końcu drzwi...
Skrzywiłem się, kiedy spojrzałem na pomieszczenie za nimi; było w nim tak jasno, że mogłem zobaczyć niemal wszystko, a po ciemnych korytarzach to była zmiana, do której moje oczy nie były przygotowane.
Zmrużyłem powieki, rozglądając się z ciekawością. Ogólnie, wyglądało to wszystko trochę jak laboratorium... Tylko po co laboratorium w psychiatryku?
- To nie twój pałac, księżniczko - chłodny głos Kakuzu sprowadził mnie na ziemię. Spojrzałem na niego. - Tędy - wskazał drogę, samemu nią idąc.
Rzuciłem ostatni raz okiem na pomieszczenie, by potem przenieść wzrok na plecy Kakuzu. Co oni tu kombinowali?
-*-
Usłyszałem kolejną reprymendę, więc zaraz ruszyłem w jego ślady, mimo, że nie chciałem. Jedynym plusem tej sytuacji była prosta, "gładka" droga, która wymagała ode mnie jedynie podążania przed siebie, bez ryzyka, że zaraz wyląduje na ziemi przez potknięcie.
Niestety, było tak cholernie ciemno, że zaczynało mnie to nawet przerażać; stukot butów mojego opiekuna odrobinę mnie uspokajał.
- Książę, dowiem się, gdzie idziemy? - zapytałem w końcu, zmęczony trochę drogą. Byłem pewien, że po wyjściu z tego miejsca, moje oczy będą łzawić na widok światła.
Brunet nie odzywał się dłuższą chwilę; domyślałem się, że było to spowodowane tym, jak go nazwałem i jego irytacją z tego powodu. Zaraz jednak usłyszałem jego głos; nie brzmiał jakoś inaczej niż zwykle, co mnie odrobinę bawiło.
- Badania - usłyszałem tylko w odpowiedzi. Spojrzałem na niego zaskoczony; znaczy, nie mogłem go widzieć, ale wyobrażałem sobie, że idzie prosto przede mną.
- Badania? - powtórzyłem za nim. - I z powodu głupich badań mam przeżywać takie męczarnie? - zapytałem niechętnie, pokazując ręką coś, czego nawet ja sam nie mogłem zobaczyć.
Nie odezwał się już; prawdopodobnie postanowił mieć gdzieś moje tymczasowe problemy i zwyczajnie je zignorować. Ja natomiast miałem je za wielkie; oprócz tego, na co już zdążyłem ponarzekać, zacząłem czuć dziwne zapachy. Jakby zgniliznę, choć nie byłem pewien. Zastanawiałem się, może wykonywali jakieś badania na zwierzętach? Tylko po co trzymali tu martwe zwierzęta? Zawsze wydawało mi się, że eksperymenty robi się na jeszcze żywych.
Kiedy usłyszałem szczęk drzwi, odetchnąłem z ulgą. Wyglądało na to, że to koniec. Wiedziałem, że, niestety, czekała mnie jeszcze droga powrotna, ale póki to nie był ten czas, czułem się spokojny. Oczywiście na tyle spokojny, na ile spokojnie mógł czuć się niemal oślepiony człowiek na obcym terenie.
Zostałem poprowadzony dalej. Weszliśmy po schodach na górę i przekroczyliśmy próg innych drzwi. Szliśmy teraz jakimś korytarzem, oszklonym z jednej strony. Patrzyłem z zaciekawieniem na naukowców w kombinezonach (zastanawiałem się właściwie, po co je nosili?) i kilka innych osób, ubranych w więzienne szmaty. Wyglądali na trochę zmęczonych... Albo przygnębionych, bez różnicy. Hm, czyli nie tylko ja zostałem poproszony na badania? Ciekawe, czego miały dotyczyć~
Tym, co mnie jednak najbardziej zaciekawiło, była ciemnozielona substancja, zamknięta w jakimś pojemniku, podobnym do tych na formaliny. Stała na podwyższeniu, na upartego mogłem powiedzieć, że to był jakiś stolik. Znajdował się na samym środku w tym dużym pomieszczeniu; oprócz tego dziwnego zielonego czegoś, leżały na nim także probówki i strzykawki. Po kątach porozstawiane były jakieś inne stoły, przy których chyba robiono badania, a oprócz tego też szafki i łóżka. Z pasami do unieruchomienia kończyn.
Nie przejąłem się tym zbytnio; takie widoki były chyba normalne w psychiatrykach. Wprawdzie nigdy nie słyszałem o laboratoriach w nich umieszczonych, ale w końcu w żadnym nie byłem...
Prychnąłem pod nosem. Jak dzieciak na wycieczce.
Kakuzu szedł przed siebie, nawet na to nie patrząc, więc widać to nie było dziwne. Ja się tym interesowałem, chcąc znaleźć jakieś ofiary. Byłem tu krótko, ale już brakowało mi tego uczucia; uczucia, kiedy trzymałem w ręku czyjeś życie, w każdej chwili mogąc je zakończyć.
Zaśmiałem się pod nosem, zaciskając pięści i oblizując usta. Wcześniej nie mordowałem własnymi rękoma, a jedynie do tego zmuszałem, ale tutaj raczej nie musiałem tylko zmuszać. Wizja, w której zabijałem, napawała mnie chorym szczęściem i sprawiała, że w żyłach zaczynała mi szybciej płynąć krew.
Po dotarciu do końca korytarza i przejściu przez drzwi, zeszliśmy po schodach do tego właśnie pomieszczenia. Na mój gust, było tu zbyt biało i jasno; nie wiedziałem, co chcieli przez to osiągnąć, ale to wzbudzało w psycholach prędzej szał i chęć mordu, a nie spokój. Kiedy spojrzałem na miny więźniów, mogłem stwierdzić, że myśleli podobnie do mnie.
Przystanęliśmy przy biurku, stojącym przy wejściu; jakaś stara prukwa wypełniała na nim papiery. Brunet musiał uderzyć pięścią w blat, żeby zorientowała się, że ktokolwiek nad nią stoi.
- Numer?
- 18390.
- Hidan? - kobieta przewertowała kilkadziesiąt kartek w ogromnym segregatorze; obok niego leżały takie jeszcze dwa. Dopiero po usłyszeniu imienia zorientowałem się, że mówią o mnie. Kiwnąłem głową, chociaż to pytanie nie było nawet do mnie. - Na lewo - wielkodusznie wskazała nawet ręką.
Dzięki, pomyliłoby mi się z tym drugim lewo.
Idąc, a raczej będąc prowadzonym przez Kakuzu, korzystałem z okazji, by rozejrzeć się bardziej. Zacząłem od mijanych szafek i stolików. Na tych pierwszych stały różne fiolki z różnymi produktami o dziwnych nazwach i etykietach. Nie przyglądałem się im z bliska, ale niektóre wyglądały na trujące; na wielu z nich było napisane "składnik-Czynnik", na innych nie było niczego. Oprócz tego, na wielu półkach widniały obszerne książki, o zagranicznych tytułach; jeżeli były w naszym języku, zazwyczaj zawierały słowo "Czynnik". To samo słowo pojawiało się na stolikach, przy różnych urządzeniach albo po prostu na stojących przy nich fiolkach. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czym jest owy Czynnik i dlaczego odgrywa taką rolę.
Jedynym niepodpisanym pojemnikiem, był ten, na który zwróciłem uwagę, jeszcze tu idąc; jak się domyślałem, to właśnie była substancja, której nazwa tak często się tu pojawiała.
Postanowiłem to olać, skoro nie dotyczyło mnie; przyjrzałem się zamiast tego więźniom. Głównie byli szerocy w barach i mieli mięśnie większe od moich, dlatego tych zignorowałem na samym starcie; większą radość sprawiało mi znęcanie się nad kimś słabszym, a i takich mogłem tu znaleźć. Chociaż, właściwie, tymi pierwszymi też wcale nie gardziłem. Ważne, że byli. Oni byli, to znaczy, że były też ofiary dla mnie.
- Nie zachowuj się jak dzieciak na wycieczce - syknął Kakuzu, na co przewróciłem oczami.
Jemu nic nie pasowało. Chociaż sam odbierałem swoje zachowanie podobnie. Bawiło mnie to odrobinę.
W końcu przystanął przy jakichś ławkach. Poszedłem w jego ślady i również przystanąłem, rozglądając się po wszystkich stolikach i narzędziach na nich. Podszedłem nawet bliżej, chcąc zabrać do kieszeni chociaż śrubokręt; bez czegoś ostrego pod ręką czułem się pusto.
- 18390, Hidan, tak?
Odwróciłem się w stronę głosu. Zaraz poznałem się z jakąś ładną lekarką; nosiła wprawdzie kombinezon, ale mogłem zobaczyć jej twarz. Wyglądała na młodą; zakpiłem z niej w myślach. Psychiatryk to raczej nie miejsce dla młodych, niewinnych dziewcząt.
Przedstawiła mi się z imienia i nazwiska; ja nawet nie kwapiłem się, by zrobić cokolwiek innego, niż podanie jej ręki w fałszywym geście - i tak wiedziała o mnie więcej, niż ja sam. Na przykład to, że nadaję się do psychiatryka. Oni wszyscy tu przyjęli, że jestem psychiczny i że trzeba mnie leczyć; ja natomiast miałem co do tego odmienne zdanie.
Najpierw zmierzyła mój wzrost i masę ciała; kiedy zapytałem, po co im to, odpowiedziała "Każde ciało działa nieco inaczej po Czynniku", śmiejąc się cicho. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na Kakuzu, nic nie rozumiejąc. Ten na początku na mnie nie patrzył, ale kiedy obdarzył mnie już spojrzeniem, zrozumiałem, jak bardzo go obecna sytuacja "interesowała". Cóż, nie obchodziło go, co mi zrobią i jak mi to zrobią, byleby coś zrobili, żeby on nie musiał już się ze mną męczyć. I tu cię miałem, Kakuzu! Gówno, nie pozbędziesz się mnie łatwo.
Ale stwierdziłem, że ten cały Czynnik nie jest czymś, czym powinienem zawracać sobie głowę, skoro i tak mi nie powiedzą. Z niechęcią pozwoliłem, by zaczęła swoją robotę.
Po kilku minutach stwierdziłem nawet, że nie całkiem z niechęcią. Kobieta zdążyła zmacać chyba każdą część mojego ciała; jeżeli miałem być szczery, to mnie to nawet pociągało. Gdybym był z nią teraz sam w tym pomieszczeniu... Albo gdyby chociaż nie miała na sobie stroju kosmonauty...
Ale właściwie, zawsze lubiłem niedostępne.
Nie dała mi się jednak dłużej nacieszyć swoim dotykiem - kazała usiąść mi na krześle przy stoliku. Omiotłem wzrokiem urządzenie, które na nim stało; wyglądało dziwnie. Poleciła mi patrzeć się w jeden, konkretny, ustalony przez nią punkt w urządzeniu, więc to robiłem.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Zastanawiałem się, do czego było; po tym, co kazano mi zrobić, domyślałem się, że chodziło o coś, co miało związek z moim wzrokiem. Co ciekawe, widziałem tylko ciemność i nic poza tym.
Całe te badania mnie denerwowały; nie lubiłem nie wiedzieć, do czego ludzie zmierzali. Najłatwiej było zrozumieć ich cele i zamierzenia, żeby przypadkiem samemu nie stać się ofiarą.
Zaczęło mi się jednak nudzić i nawet pytanie "Mogę już iść?", zadawane Kakuzu co chwilę, przestało sprawiać mi frajdę. Chociaż nie powiem, irytacja mężczyzny bawiła mnie; szkoda tylko, że zaraz z tego powodu się oddalił. Przeczuwałem jednak, że był niedaleko; nie mógł odejść, zanim nie odstawi mnie z powrotem do izolatki.
Kobieta była spokojna; co chwilę mi powtarzała, że zaraz będę mógł odejść od tego czegoś. Uśmiechałem się pod nosem. Nie myśl sobie, szmato, że jeżeli przez chwilę jestem potulny, to znaczy, że nie stanowię dla ciebie zagrożenia.
Wpatrywałem się więc dalej w tę ciemność, zastanawiając się, jak długo jeszcze mam to robić. Może to był test na to, jak wielkim kretynem był badany? I, na przykład, pożądanym zachowaniem było odsunięcie się od urządzenia, a jeżeli osobnik robi inaczej, to znaczy, że powinno się go zamknąć w oddzielnej sali i opatrzeć etykietą "skrajny przypadek debilizmu"? Niby to nie robiło mi wielkiej różnicy, skoro i tak siedziałem w izolatce, będąc uznawany za chorego pojeba, ale poważnie się nad tym zastanawiałem. Nie chciałem wyjść już praktycznie pierwszego dnia na gorszego, niż myśleli.
... Albo nie, nie robiło mi to jednak różnicy. Może zmieniliby mi nawet opiekuna? Z tą myślą, skupiłem się na ciemności, mając nadzieję, że moje wytłumaczenie na nią było prawdą i zaraz powiedzą mi "Przykro mi, siedemnastko, zamykamy cię jeszcze głębiej".
I nagle to zobaczyłem. Właściwie, nie zobaczyłem; biały blask, który wydobył się z urządzenia, atakując moje gałki oczne, był tak oślepiający, że odskoczyłem od razu, wywalając przy tym stolik z maszyną i, zupełnie przez przypadek, uderzając kobietę, która nadzorowała moje badania. Ale właściwie, to się jej należało. Mogła mnie chociaż kurwa ostrzec, że to gówno zrobi mi coś takiego.
Rozległ się hałas, jednak nie mogłem zobaczyć, co było jego źródłem. Słyszałem głos tej szmaty, co mnie denerwował jeszcze bardziej. Miałem ochotę ją uderzyć za to, że nadużyła mojego zaufania. Musiałem się nauczyć: tutaj nie można było ufać nikomu, nawet w najmniejszym stopniu.
- Ty dziwko - warknąłem. - Nie rób mnie w chuja! - zrobiłem kilka kroków do tyłu i kilka w bok, machając rękoma. Zderzyłem się z czymś dwukrotnie, ale nie zwróciłem na to większej uwagi.
Kiedy w końcu odzyskałem zdolność widzenia i moje oczy przestały łzawić, zauważyłem, że jestem przytrzymywany przez Kakuzu, a tamta kobieta zmierza w moją stronę, razem ze strzykawką napełnioną przezroczystym płynem. Spodziewałem się, co to mogło być; co gorsza, wcale mi się to nie podobało. Zacząłem się szamotać, ale, co z niezadowoleniem musiałem przyznać, brunet był ode mnie silniejszy.
- Jesteś zbyt agresywny, Hidan - zaczęła spokojnie, zbliżając się do mnie powoli. Światło lamp odbijało się w płynie, który niosła. - Bez obaw,
nie wstrzyknę ci całości...
Rozejrzałem się dookoła. Wszyscy patrzyli na tę scenę; badacze byli niezadowoleni i obserwowali mnie jakby ze strachem, zaś pacjenci uśmiechali się, aprobując moje poczynania. Zauważyłem też leżącego na ziemi więźnia; to z nim musiałem się wcześniej zderzyć. No cóż, pierwsza ofiara, pomyślałem z uśmiechem. I po tym spojrzałem na idącą w moją stronę babę. Zaraz będzie następna.
- Niczego mi kurwa nie będziesz wstrzykiwać! - syknąłem w jej kierunku. Zignorowała mnie kompletnie, przyspieszając kroku. - Słyszysz mnie, suko?! Niczego! - rzuciłem się, próbując ją kopnąć. Zamiast tego, to ja dostałem kopniaka pod kolana, lądując przez to na ziemi.
Spojrzałem na Kakuzu ze złością, na co ten odpowiedział mi obojętnym, chociaż może lekko pogardliwym spojrzeniem.
Co z ciebie za książę, ty cholero.
- Daj mi to - powiedział do niej, wyciągając rękę po strzykawkę. - Sama sobie nie poradzisz.
Warknąłem wściekle, słysząc to. Powtórzyła się sytuacja z wczoraj;znowu splunąłem mu pod nogi. W tej chwili to była jedyna forma buntu, na jaką było mnie stać, nie licząc stale lecących w ich stronę wyzwisk. Kakuzu nie był zadowolony, mogłem raczej stwierdzić, że to zdenerwowało go jeszcze bardziej. Nie zareagował tak, jak poprzednio, ale w zemście chciał mnie chyba jak najszybciej unieszkodliwić. Wręcz wyrwał strzykawkę kobiecie, nie zważając na jęk protestu z jej strony. Kurwa. Jasne, nigdy nie oczekiwałem, że brunet w czymkolwiek mi pomoże, ale cholera, mógłby okazać trochę zrozumienia! Zostałem przestraszony, obmacany i na sam koniec jeszcze oślepiony, a wynagrodzeniem tego wszystkiego był tylko jeden więzień! Zdecydowanie wolałem, żeby zdechła ta dziwka.
- No przynajmniej daj mi jej zajebać tak, by już nie wstała! Należy mi się! - rzuciłem, szarpiąc się. Patrzyłem na nią, a ona na mnie; cofnęła się, trochę przerażona. Zaśmiałem się głośno. Mówiłem, to nie miejsce dla takich dziewczynek. - Kakuzu!
Poczułem delikatne ukłucie pomiędzy szyją, a lewym ramieniem, z łatwością domyślając się, że mężczyzna wbił mi igłę strzykawki w ciało. Ucisk na moich ramionach odrobinę zelżał; to znaczyło, że brunet nie potrzebował mnie już tak przytrzymywać. Szybko zacząłem odczuwać działanie substancji; uczucie obezwładniania było tak irytujące i nieznośne, że miałem ochotę krzyczeć ze złości, ale nie miałem siły, by chociaż poruszyć żuchwą. Kurwa. Cholera, dawka, którą mi chciała wstrzyknąć ta dziwka, nie mogła zadziałać aż tak szybko! Nawet, jeżeli była przeznaczona dla psychicznie chorych!
Z trudem powiodłem wzrokiem za ruchami dłoni bruneta. Wściekły, zmrużyłem oczy, widząc, co robi.
- Kakuzu... Ty... Chuju... - wymamrotałem, zauważając jeszcze, jak wyrzuca pustą strzykawkę gdzieś daleko w kąt. Pustą. PUSTĄ, KURWA.
Potem zamknąłem oczy, tracąc przytomność.
-*-
Obudziłem się, cały obolały, bo spałem w niewygodnej pozycji i na czymś bardzo nierównym. Zaraz do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach, który zdążyłem nieco poznać już wcześniej - wtedy, kiedy byłem prowadzony przez Kakuzu do laboratorium. W tamtym czasie nie mogłem jednak zauważyć niczego; teraz z sufitu padała wąska smuga światła, oświetlająca w małym stopniu korytarz. Było to przejście między celami, jak mogłem zauważyć, chwytając kraty przed sobą.
Zobaczyłem, jak z naprzeciwległej celi wystaje ręka; może to głupie, ale się ucieszyłem - być może to był ktoś, kto wiedział o tym miejscu więcej, niż ja. Od razu spróbowałem nawiązać kontakt.
- Cześć! - krzyknąłem, aby mieć pewność, że mnie usłyszy. - Długo tu jesteś? - brak odpowiedzi. Zmarszczyłem brwi. Spał? - Wiesz coś o tych celach? - zapytałem, irytując się już odrobinę. - Halo? Obudź się, idioto! - próbowałem szarpnąć kratami; nietrudno się domyślić, że nic mi to nie dało. Oparłem o nie czoło, sfrustrowany.
Czekałem jeszcze chwilę, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Do tego smród zgnilizny zaczął stawać się naprawdę nieznośny, wypełniając moje nozdrza niemal całkowicie. Nie było tu świeżego powietrza. Z całą stanowczością mogłem stwierdzić, że jeszcze trochę i się uduszę.
Muszę znaleźć wyjście; z tą myślą rozejrzałem się po mojej celi. Była kilkakrotnie większa, niż potrzeba dla jednej osoby. Rozejrzałem się po suficie i ścianach; było niestety w celi zbyt ciemno, bym mógł coś wypatrzeć.
Straciłem trochę nadzieję, że stąd wyjdę; nie było żadnej wentylacji, przez którą mógłbym się przycisnąć. Mój zapał trochę ostygł. Na wszelki wypadek spojrzałem jednak na ziemię.
I w tamtym momencie zrozumiałem, dlaczego cela była taka duża. Uświadomiłem sobie też, z jakiego powodu tamten facet z naprzeciwka nie odpowiadał. Doszedłem też do tego, na czym "nierównym" spałem.
Zachciało mi się rzygać. Autentycznie, jak nigdy mnie nie przerażały takie widoki, tak teraz miałem ochotę zwrócić to, czego nawet nie jadłem.
- Co, do kurwy nędzy... - wymamrotałem słabo, po czym zwymiotowałem obok siebie. Dokładnie na czyjś martwy łeb.